Intro   Franciszkanki   Wywiady   FAQ   Kontakt

O miłości,

pracy i wolności

Bardzo lubię tańczyć

Siostra Karolina

Chcę przejść przez życie, że świadomością, że wszystko jest darem, a nie że czegoś mam za mało. Zawsze mam tyle ile mi potrzeba, żeby czuć się szczęśliwa. - mówi siostra Karolina Krakowska, franciszkanka misjonarka Maryi. Pracuje z dziećmi i młodzieżą. Była na misji na Sri Lance.

 

Czym jest przyjaźń?

 

Dla mnie jest darem. To Pan Bóg nas spotyka ze sobą. Czasem przecież widzimy tą samą osobę po latach i dopiero wtedy zaczyna iskrzyć między nami. Nagle relacje między ludźmi stają się coraz bliższe, cieplejsze, bardziej szczere. Jest też tak, że najlepiej możemy zobaczyć siebie dopiero przy kimś innym. Nigdy nie znamy się na tyle, ile możemy zobaczyć we własnym odbiciu. Jak w lustrze. A to przecież przyjaciel jest takim lustrem. Światem nie rządzi przypadek.

 

Co decyduje o tym, że się zaczynamy przyjaźnić? Pierwsze wrażenie? Uśmiech?

 

Kiedy byłam w liceum i chodziłam na msze do kościoła, to spotykałam w nim siostry zakonne z dwóch zgromadzeń. Siostry z jednego z nich zawsze były uśmiechnięte, wesołe, pełne życia, chociaż nie były przecież młode. Była w nich jakaś moc, która przyciągała. Natomiast siostry z drugiego zgromadzenia, zawsze były smutne, siedziały razem w jednym rzędzie, zupełnie jak w tych filmach o Madeleine, w których zakonnice wychowywały małe dziewczynki. Znajomy ksiądz powiedział mi ostatnio, że „Grobem na twarzy nikogo do Boga nie przekonasz”. I chyba o to chodzi. Nawet gdy spotykasz przypadkowo kogoś na ulicy możesz mu na twarzy pokazać grób albo życie.

 

Jaka jest siostry ulubiona potrawa?

 

Pizza (śmiech). Jestem z Kaszub, a na Kaszubach taką tradycyjną potrawą, którą je się podczas ważnych uroczystości jest ryż z białym sosem słodko-kwaśnym, z rodzynkami i gotowanym kurczakiem. To jest pyszne. To moja ulubiona potrawa jako Kaszubki.

 

Zna siostra język kaszubski?

 

Nie, ale dużo rozumiem. Dziadek, babcia oraz wielu wujków i cioć mówili po kaszubsku, ale wtedy, kiedy byłam w szkole nie było to niczym atrakcyjnym. Dopiero w ostatnich latach pojawiła się moda na kulturę kaszubską. Jest radio nadające po kaszubsku, mnóstwo projektów kulturalnych, można uczyć się kaszubskiego i po kaszubsku, nawet zdawać w tym języku maturę. Sama pamiętam tylko początek wiersza „To je krótczi, to je dłëdżi, to kaszëbskô stolëca…”

 

Ulubiona piosenka też pochodzi z Kaszub?

 

Lubię bardzo różną muzykę. Słucham na przykład piosenek francuskojęzycznych, bo uczyłam się tego języka i staram się go nie zapomnieć. Wspaniałe są francuskie musicale, jak choćby „Les dix commandements” (Dziesięć przykazań”) o Mojżeszu. A ze świeckich? Bardzo cenię Matta Pokorę, francuskiego piosenkarza, kompozytora i tancerza polskiego pochodzenia. Jego nazwisko to pseudonim artystyczny, po prostu spodobało mu się to polskie słowo. Komponuje i wystawia również musicale. Bardzo lubię też koreańskiego pianistę i kompozytora Yiruma.

Wracając do muzyki religijnej, ogromne wrażenie robi na mnie muzyka liturgiczna, komponowana przez dominikanów. Kompozycje Pawła Bębenka i Piotra Pałki są niezwykłe. Można nie tylko słuchać, ale głęboko przeżyć ich muzykę. Mi najbardziej podobała się Liturgia Wielkiej Soboty. Jeżdżę wtedy do dominikanów na liturgię, bo to jest prawdziwa duchowa uczta. Cały rok warto na to czekać.

 

Ulubiona pora roku?

 

Lubię zimę kiedy pada śnieg, ale nie lubię odśnieżania (śmiech). Spacery wieczorem kiedy śnieg cicho prószy są wspaniałe, ale… Jednak najbardziej lubię wiosnę. Bo wtedy wszystko się odradza. Również we mnie wstępuje nowe życie. Poza tym Wielkanoc jest wiosną, dlatego cały kościół się wtedy zmienia, odnawia. Mi wiosna kojarzy się też z zakochaniem i innymi pięknymi momentami w życiu.

 

Książka, która zrobiła największe wrażenie?

 

Oczywiście Biblia. Wracam do niej często (śmiech), ale zawsze odczytuję inaczej. Bo ja się zmieniam, a ona pozostaje taka sama. Oprócz Pisma Świętego? Generalnie dużo czytam. Polecam „Świąteczny sweter”, Glenna Becka, powieść, która niesie ciekawe przesłanie o tym, że nigdy nie jest za późno żeby coś zmienić, choć w samej książce niemal do samego końca nikt w to nie wierzy. Dopiero w samym finale okazuje się, że zawsze mamy szansę żeby coś w życiu naprawić. Lubię takie zaskoczenia. Inna ciekawa książka nosi tytuł „Kim jesteś kiedy nikt nie patrzy”, Billa Hybelsa. Ona „rozwala” nasze stereotypy o nas samych. Mówi o tym, że jesteśmy prawdziwi, kiedy nie ma nikogo obok nas. Porusza wiele ciekawych tematów, które mnie interesują, np. samodyscyplinę. Autor stawia tezę, że samodyscyplina to nagroda odłożona w czasie. Bardzo ciekawe.

 

Pamięta siostra sny?

 

Niektóre tak. Pamiętam szczególnie jeden. Padał w nim śnieg, a ja byłam bardzo mała. W nocy stałam przed wielką metalową bramą. Nie wiedziałam co jest za nią, trochę jak w „Tajemniczym ogrodzie”. Siedziałam na sankach i mój dziadek przeciągał mnie przez tą bramę. Pamiętam tylko to, nic więcej. Do dziś na różne sposoby interpretuję sobie ten sen. Im jestem starsza robię to inaczej. Dokładam kolejne puzzle, które wydarzyły się już na jawie. Myślę, że moje nawrócenie zawdzięczam właśnie dziadkowi. I to on przyciągał mnie na tych sankach coraz bliżej… No właśnie, czego? On już jest po drugiej stronie i pewnie ciągle gdzieś mnie ciągnie… Dziadek odegrał bardzo ważną rolę w moim życiu.

 

Największa wpadka?

 

Tych akurat mam sporo na swoim koncie (śmiech). Największą wpadkę zaliczyłam chyba na ślubach wieczystych, dziękując gościom, kapłanom, siostrom, którzy mi pomagali. Kiedy przyszło do księdza, który wygłaszał homilię, podziękowałam mu, przepraszając jednocześnie za to, że byłam taka „upierdliwa”, bo wcześniej bardzo usilnie namawiałam go do udziału w moich ślubach. Bezwiednie użyłam właśnie tego słowa. Kościół zamarł w jednej chwili, ale najbliżsi zaraz wybuchnęli śmiechem. To ciągnie się cały czas za mną. Za każdym razem kiedy wspominamy śluby, zawsze znajdzie się ktoś, kto powie „Pamiętam jak Karolina…”

 

Wymarzony zawód w dzieciństwie?

 

Chciałam zostać nauczycielką. Nawet dostałam od mamy dziennik nauczycielski, w którym wpisałam nazwiska swoich uczniów, którymi było moje rodzeństwo i wszystkie pluszaki. A potem chciałam zostać księdzem. Nie zakonnicą, tylko księdzem. To wydawało mi się znacznie ciekawsze. Prowadziłam liturgię w domu dla mojego brata i siostry oraz wszystkich misiów. Miałam książeczkę do nabożeństwa, z której czytałam mszę świętą, a potem wszyscy uczestniczyli w komunii. Zamiast chleba Eucharystii rozdawałam wtedy białe guziki, mojemu bratu, siostrze i oczywiście misiom. Wszystkie misie przyjmowały komunię, bo to były misie wierzące (śmiech).

 

Które spotkanie w życiu było najważniejsze?

 

Spotkanie z trędowatymi. Podczas misji na Sri Lance, miałam okazję popłynąć na Mantivu, wyspę trędowatych. Nasze siostry opiekują się tam chorymi na trąd. Samo przygotowanie do tej wyprawy było bardzo trudne. Siostry wciąż powtarzały, że nie wolno chorych dotykać, że trzeba cały czas bardzo uważać. Górę jednak brała we mnie zwykła ludzka ciekawość oraz chęć przeżycia tego co przeżył św. Franciszek, który spotkał się z trędowatym, co go zupełnie odmieniło. Kiedy przybiliśmy do wyspy wyszedł nam na spotkanie mężczyzna, który miał nogę całą w bandażach, owiniętą w plastikową reklamówkę. Po nim przyszli inni. W jednej chwili mój cały lęk prysł, przestałam się bać. Uznałam, że skoro Pan Bóg pozwolił na to spotkanie, to nic złego mi się nie stanie. Przywiozłyśmy im trochę podarunków z okazji Bożego Narodzenia, m.in. koszule męskie. Pomagałam jednemu z chorych się przebierać. Mimowolnie musiałam go dotykać, pomóc choćby zapiąć guziki, bo przecież już nie miał części palców. Inny chory koniecznie chciał sobie zrobić ze mną zdjęcie, więc zrobiliśmy sobie selfie. Później rozdałyśmy balony do dmuchania, ale okazało się, że to ich przerasta, ponieważ w wielu wypadkach ich ciała odmawiały już posłuszeństwa. Nie mieli tyle siły w płucach. Same je nadmuchałyśmy i graliśmy potem z nimi. Byli bardzo szczęśliwi. Przeglądałam potem archiwa na wyspie, w których było mnóstwo dokumentów. Zorientowałam się po chwili, że większość z nich to akty zgonu. Przecież nikt z chorych, żywy nie opuścił tej wyspy. Kiedy się żegnaliśmy, utkwił mi w pamięci jeden z trędowatych. Kiedyś był księgowym, bardzo wpływowym człowiekiem w swojej wiosce, kiedy zachorował nie zdiagnozowano u niego trądu. Kiedy w końcu go rozpoznano było już za późno. Z kogoś kto był silny, zdrowy, bardzo szanowany, w jednej chwili stał się wyrzutkiem. Kiedy na mnie spojrzał zaczął płakać. Jego łzy sprawiły, że ja też zaczęłam płakać. To było niesamowite, jak dotyk łaski. Zobaczyłam, że mogę tu być, że się nie boję, że ten chory jest też człowiekiem. Zrozumiałam, że to po prostu mój brat, któremu mogę podać dłoń bez strachu. To było jak dotknięcie własnego człowieczeństwa i nie chodziło tu o to że jestem siostrą zakonną czy franciszkanką. Jako człowiek spotkałam drugiego człowieka, który bardzo pragnie tego żeby inni zobaczyli w nim właśnie człowieka. Tylko tyle, nic więcej. Nie potrzebował naszych prezentów. Chciał tylko znów poczuć się człowiekiem.

 

Czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta?

 

Kto wymyślił te pytania? (śmiech, długie milczenie) Do połowy pełna. Chcę przejść przez życie, że świadomością, że jestem obdarowana, a nie, że czegoś mam za mało. Nie mam poczucia, że nie spotkałam właściwych ludzi, że wolałabym pracować gdzie indziej, że mam za mało pieniędzy… Wszystko co mam mi wystarcza. Zawsze mam tyle ile mi potrzeba, żeby żyć i być szczęśliwą.

 

Wymarzona podróż?

 

Od dziecka chciałam pojechać do Stanów Zjednoczonych. Zobaczyć Wielki Kanion, prerie, miejsce gdzie nakręcili „Doktor Quinn” (śmiech)…  Kocham przestrzeń, przede wszystkim góry. Miasto jednak mnie ogranicza. Kiedy jestem tu w Piastowie, to kiedy zamykam oczy widzę choćby moje Kaszuby… Marzy mi się też pielgrzymka do Santiago de Compostela. Z kimś, nie samej… Wędrówka z plecakiem, przez kilka tygodni, zdana tylko na siebie, na Boga i na dobroć innych ludzi.

Czytałam kiedyś książkę „Dzika droga”, autobiografię Cheryl Strayed, zekranizowaną kilka lat temu z Reese Witherspoon w roli głównej. To historia kobiety, która doświadcza mnóstwa przeciwności losu, walczy z nałogami, toksycznymi związkami… W pewnej chwili podejmuje decyzję, żeby ruszyć legendarną „dziką drogą”, słynnym szlakiem amerykańskich wędrowców, z pustyni Mojave, aż do granicy z Kanadą. To coś dla mnie, nie wiem czy to w ogóle możliwe, ale to moje największe marzenie. Najpierw obejrzałam film, nawet dwa razy, a potem zobaczyłam w napisach końcowych, że to ekranizacja książki. W Piastowie od razu ją znalazłam, przeczytałam i uważam, że jest genialna.

W ogóle lubię jeździć w góry żeby czasem móc się sprawdzić. Nie ma w tym żadnej brawury, ryzykownej wspinaczki, ale co roku pokonuję coraz dłuższe dystanse. To niesamowite uczucie móc stanąć na wierzchołku jakiejś góry.

 

Robert Lewandowski czy Kamil Stoch?

 

Oglądałam ostatnie mistrzostwa Europy w piłce nożnej i widziałam kilka bramek. Nie oglądałam skoków, ale wiem, dzięki moim przedszkolakom, że odnosimy w tej dyscyplinie sukcesy. Moje „biedroneczki” kochają nie tylko Stocha, ale też Hulę, Kubackiego i kogoś jeszcze, ale nie pamiętam nazwiska. I dzisiaj podczas modlitwy porannej modliliśmy się za nich. To była modlitwa dziękczynna. Ja jednak wolę Lewandowskiego, bo podczas meczu piłkarskiego więcej się dzieje niż podczas skoków narciarskich.

 

Pasja? Hobby?

 

Góry, wędrowanie po górach. Bardzo mnie to wciągnęło. Czytam i tańczę. Taniec towarzyski? Nie, bo nie bardzo mam z kim tańczyć. Bardzo lubię na przykład tańce izraelskie, ale nie tylko. Kiedy byłam w Paryżu, to siostry z Indii namówiły mnie do wspólnego tańca. Przebrałyśmy się w churidary, tradycyjne kobiece stroje hinduskie i tańczyłyśmy tańce znane choćby z filmów z Bollywood. Robiłyśmy to specjalnie dla jednej z sióstr, która leciała z misją do Peru. A ponieważ brakowało im jednej tancerki, to padło na mnie. Miałyśmy mnóstwo prób i dostałam zakwasów. Ale było wspaniale, bo bardzo lubię tańczyć.

 

Wschód czy zachód słońca?

 

Wolę zachody słońca, bo na wschody trzeba strasznie wcześnie wstać (śmiech). Najpiękniejsze zachody podziwiałam będąc na Sri Lance. Mieszkałam tuż nad brzegiem oceanu i tam miałyśmy taras, z którego można było robić fenomenalne zdjęcia. Kiedy wysyłałam je moim znajomym, nie mogli uwierzyć, że to nie są pocztówki. A to były naprawdę moje zdjęcia. Poza tym zachód można dłużej obserwować. Ale wschód słońca też może być fajny, choćby dlatego że trzeba na niego czekać w ciemnościach.

 

Pierwsze skojarzenie z Polską?

 

Kiedy jestem zagranicą zawsze tęsknię za polską tradycją. Kiedy byłam na Sri Lance tęskniłam za wieczerzą wigilijną, a w pierwszy dzień świąt za karpiem w galarecie. A tam jadłam parówkę w bułce. Mi Polska kojarzy się z domem. Dlatego tęsknię za bliskimi, za przyjaciółmi. Dom jest tam gdzie są ludzie, którzy mnie kochają. I których ja kocham.

 

Ja dziś i ja 15 lat temu. Można siebie tak porównać?

 

Dojrzałam. Codziennie podejmuję nowe decyzje. Coraz lepiej siebie rozumiem, lepiej rozumiem własne motywacje. Dawno temu byłam na spotkaniu z siostrą, która była na misji w Afryce i bardzo mocno zapadło mi w pamięci jedno ze zdjęć, właśnie z zachodem słońca. I zaczęłam sobie wyobrażać siebie jako misjonarkę w tym egzotycznym miejscu, otoczona gromadką dzieci, którym gram na gitarze. To była wizja romantyczna (śmiech), która bardzo mnie pociągała. Potem zaczęłam myśleć o tym w kategoriach ewangelizacji, aż wreszcie dojrzałam do myśli, że czegokolwiek i gdziekolwiek Pan Bóg chce, to jest jego plan wobec mnie. On jest lepszym reżyserem mojego życia niż ja sama. To jak ze szlifowaniem diamentu. Tak samo szlifuje się swoje powołanie i własne życie. Niektórzy bliscy przyjaciele, mówią, że się bardzo zmieniłam. 15 lat temu byłam o wiele młodsza i głupsza. Na pewno nie znałam tak dobrze siebie, a w miarę dojrzewania potrafiłam dostrzec w sobie nowe cechy i umiejętności. Miałam na pewno o wiele więcej kompleksów i podobno mniej się śmiałam (śmiech).

 

Talent czy praca?

 

Raczej praca.

 

Serce czy rozum?

 

I jedno i drugie. Trzeba umieć je pogodzić. Nie da się żyć tylko emocjami, bo one mogą nas doprowadzić do naprawdę kłopotliwych sytuacji, a rozumu przecież nie można wyłączyć.

 

Najtrudniejszy moment w życiu?

 

To ten, kiedy dowiedziałam się, że ktoś, kogo uważałam za swojego przyjaciela wcale nim nie był. Że mnie zdradził. Nigdy w życiu tak nie płakałam jak wtedy. To był taki szloch, który wydobywał się z duszy.

 

Czy istnieją istoty pozaziemskie?

 

Nie, nie wierzę w nie. Poza ziemią jest niebo, więc wierzę w anioły, w dusze które są zbawione, w życie po śmierci. Ufoludków nie ma. Przykro mi. Ja tak uważam.

 

Czym jest miłość?

 

Dla mnie miłość zamyka się w słowach, które wypowiedział Jezus, które wybrałam sobie za motto życiowe i mam je na obrazku ze ślubów wieczystych. To fragment Ewangelii św. Jana – „Nikt mi życia nie zabiera, ja sam je oddaję, mam moc je oddać i mam moc je odzyskać”. I dla mnie to jest miłość, bo oddaję życie z własnej woli, komuś innemu. Ja chcę je oddać. To dla mnie jest miłość. Staram się tak żyć, choć nie zawsze mi wychodzi. Miłość to nie tylko słowo, ale przede wszystkim czyny.

 

Po co żyjemy?

 

To może przeczytam Panu coś z „Gościa niedzielnego”? (śmiech). Ja żyję, bo ktoś chciał żebym żyła. Ktoś zaplanował, że będzie taka Karolina, będzie miała taki a nie inny kolor oczu, włosów, tak a nie inaczej będzie wyglądać. On zapragnął żebym żyła i była dla Niego. Nie jako siostra zakonna, bo przecież nie tylko zakonnicy i księża są dla Boga, ale każdy człowiek jest dla niego stworzony. Nie pamiętam kto to powiedział, ale pamiętam to zdanie, że „Chwałą Boga jest człowiek żyjący”, czyli tak naprawdę, że Bóg się tym naszym życiem cieszy. Jeżeli oczywiście człowiek to odkryje. Bo przecież dla wielu osób życie jest ciężarem i wieczną udręką. Ich serca zawsze będą niespokojne dopóki nie spotkają się z Nim. Dopóki nie dadzą się Mu prowadzić, dopóty będą nieszczęśliwi. Akurat piszę magisterkę na ten temat (śmiech).

 

Czy powiedziałaby Pani to samo temu trędowatemu z Mantivu?

 

Jest wiele osób na świecie, które cierpią, ale cierpią pięknie, bo spotkali Boga. Bo oddali cierpienie Jemu, bo znaleźli inny niż ziemski punkt odniesienia. Dopóki kręcimy się tylko wokół cierpienia, to pozostaje nam tylko ono. To bardzo trudny temat. Często uciekamy od cierpienia, ale ucieczka nigdy nie jest dobrym wyjściem. To droga donikąd.

www.fmm.opoka.org.pl

siostry.fmm@gmail.com

 

22 845 30 21

 

www.facebook.com/Franciszkanki-Misjonarki-Maryi-w-Polsce

 

ul. Racławicka 14

02-601 Warszawa

Kontakt